"Na szkle malowane", czyli rockowo, ale po góralsku.

 „Na szkle malowane” (1971-72)

Folk rock, folk
Kraj: Polska
Wydawnictwo: Polskie nagrania Muza
Numer katalogowy: XL 0666


Źródło okładki


Dawno temu, podczas szperania w starych płytach na strychu natknąłem się na album „Na szkle malowane”. Pozornie nic szczególnego. Ot, zdjęcia polskich wykonawców w monochromie, wytarte rogi okładki i porysowany winyl. Jednak mimo wszystko skusiłem się na odsłuch nagrania.

Moja wersja płyty została wydana w 1972 roku nakładem wydawnictwa Polskie Nagrania Muza. Na froncie okładki możemy zobaczyć narysowanego górala, który zawadiacko celuje ze swojej gitary niczym z karabinu maszynowego (tak, wiem jak to brzmi) do niczego nieświadomego, uśmiechniętego i Bogu ducha winnego jelenia. Biedaczysko parzystokopytne... 

Rozkładając wydawnictwo witani jesteśmy zdjęciami plejady polskiego big beatu. Usłyszymy tutaj (w kolejności alfabetycznej) takie znamienitości sceny:

  • Halinę Frąckowiak, 
  • Jerzego Grunwalda, 
  • Edwarda Hulewicza, 
  • Czesława Niemena, 
  • Marylę Rodowicz, 
  • Andrzeja Rybińskiego, 
  • Andrzeja i Jacka Zielińskich.

Warto (bądź też nie) przy okazji wspomnieć o numerze katalogowym XL 0666, co zapowiada iście szatańskie riffy i kompozycje pełne trytonów. \m/


Pierwsza część wnętrza okładki.

No dobra. Żarty żartami, ale czym jest „Na szkle malowane”? Jest to śpiewogra z lat 70-tych, czyli utwór sceniczny w którym dominują teksty mówione przeplatane piosenkami. Autorem tekstów był znany polski dramaturg i poeta, Ernest Bryll. Muzykę skomponowała polska kompozytorka Katarzyna Gärtner, autorka między innymi mszy kanonizacyjnej „Missa Santo E Gia Santo” z 2014 roku, jak i wielu przebojów lat 70-tych. Płyta składa się z najciekawszych fragmentów musicalu w luźnej interpretacji i wykonaniu wokalistów.

Przyznam szczerze, że samego widowiska nie miałem okazji zobaczyć, więc moja ocena będzie dotyczyła wyłącznie warstwy muzycznej. Utwory zawarte na płycie nawiązują do stylistyki i tematyki góralskiej z dodatkiem popularnego, jak na tamte czasy w Polsce, big beatu. Muszę przyznać, że sam pomysł brzmi bardzo ciekawie i „świeżo”. Na pewno na papierze wszystko prezentowało się znakomicie, jednakże mam mieszane uczucia co do efektu końcowego. Ale po kolei...


Druga cześć okładki.

Pojedyncze utwory prezentują naprawdę wysoki poziom zarówno wokalny jak i muzyczny. Przykładem takiego utworu może być „Pożegnanie Harnasia” w wykonaniu Czesława Niemena czy „Wodo, zimna wodo” Haliny Frąckowiak. Ten drugi polecam w wersji z płyty „Idę” (1974), gdzie sekcja instrumentalna brzmi o niebo lepiej. 


Fajny kawałek - taki polski funk.

Równie interesującym kawałkiem jest „Góry, chmury i doliny” w wykonaniu Jerzego Grunwaldu, który otwiera album. Jak dla mnie najlepiej spisali się Czesław Niemen i Halina Frąckowiak prezentując kompozycje ciekawe zarówno wokalnie jak i muzycznie. Mógłbym to samo powiedzieć o Maryli Rodowicz, jednak wiele utworów w jej wykonaniu w pewnych momentach było po prostu słabych, przeciętnych, bądź śmiesznych (dobrym przykładem jest druga część kompozycji „Jak umierał Harnaś”).

Niestety, ale niektóre piosenki po prostu nie są dobre, bądź równie dobrze mogłyby wycięte i niczego byśmy nie stracili. Nie mam pojęcia jaki pomysł przyświecał utworowi „Nie zmogła go kula” Andrzeja Rybińskiego i Jerzego Grunwalda. Prawdopodobnie nabiera on sensu w kontekście całego spektaklu, ale jako pojedynczy kawałek jest śmiesznie słaby. Do mniej interesujących kompozycji zaliczę jeszcze „Kolibaj się, kolibaj” (libaaaaaaaj! - kto słuchał, ten wie o co chodzi) Maryli Rodowicz i „Bądź zdrowa dziewczyno” Andrzeja Rybińskiego. Pierwszy po prostu irytuje głosem wokalistki, która ma na swoim koncie znacznie lepsze wykonania swoich piosenek. Ten drugi jest typowym kawałkiem, który niczym się nie wyróżnia i najzwyczajniej w świecie kończy się tak szybko jak rozpoczął nie wzbudzając żadnych emocji.


Specjalnie dla wszystkich tych, którzy chcieliby się zapoznać z pełnym tekstem autorstwa pana Marka Grzteckiego.


Na moją ocenę na pewno miał wpływ obszerny opis autorstwa Marka Garzteckiego umieszczony z tyłu albumu wychwalający stworzoną muzykę i unikalne wykonania. Pozwólcie, że zacytuję fragment:

Płyta, którą trzymacie w ręku stanowi prawdziwy ewenement w polskiej muzyce beatowej. Brakowało u nas bowiem dotychczas tradycji muzykowań czołowych wykonawców beatowych – owych supersessions w czasie których rodzą się największe osiągnięcia tej muzyki (...).

Śmiem się nie zgodzić, aby utwory zawarte na płycie były „największymi osiągnięciami” beatowymi. Odniosłem wrażenie, że każdy utwór był oderwany od całości, a twórcy nawet nie wiedzieli w jakiej stylistyce mają utrzymywać swoje wykonania, co jest dziwne gdyż muzyka była skomponowana przez JEDNĄ osobę.

Podsumowując, album „Na szkle malowane” jest na pewno ciekawym eksperymentem zrzeszającym najwybitniejszych przedstawicieli polskiego beatu tamtych czasów, jednak nie wybija się znacząco swoimi aranżacjami. Nie jest to zły album, ale również nie jest to muzyka wynajdująca, bądź definiująca na nowo, swój gatunek. Osobiście nie zostałem poruszony emocjonalnie wysłuchanymi kompozycjami, jednak potrafię docenić w miarę nowatorski pomysł na album.

Moja ocena:

6/10


To wszystko. Do następnego wpisu,
Cześć!


P.S. Zapraszam na mój profil na instagramie, gdzie staram się wrzucać co pewien czas jakieś zdjęcie, albo zapowiedź kolejnego artykułu/tłumaczenia. :) 

Instagram: https://www.instagram.com/boxesofrandom/ 



Źródła:


Komentarze