"Gotowi na wszystko: Exterminator", czyli muzyczne perypetie pewnego zespołu [Recenzja]

"Gotowi na wszystko. Exterminator" (2018)

Komedia
Reżyseria: Michał Rogalski
Kraj: Polska


Wbrew pozorom film w reżyserii Michała Rogalskiego nie opowiada o ekipie dokonującej eksterminacji całych populacji np. szczurów czy masowych zbrodni, ale o grupce przyjaciół pragnących znowu zagrać na wielkiej scenie po wielu latach przerwy. Wszystko zaczyna się układać po ich myśli, nie licząc paru kompromisów na jakie muszą pójść. Wszystkie znaki na niebie i na ziemi sprzyjają naszym bohaterom. Pani burmistrz oferuje niemałe dotacje unijne w ramach losowego programu aby zespół death metalowy Exterminator jeszcze raz wstrząsnął sceną, a dotacje nie poszły na marne. Jednak nie rozpędzajmy się aż tak z fabułą i zacznijmy od tego jak się prezentuje film.


Oglądając zwiastuny i słuchając tego co mają do powiedzenia nasi bohaterowie w dostępnych publicznie fragmentach, nie miałem jakichkolwiek oczekiwań względem tego filmu. Ba! Doszedłem do wniosku, że ten film będzie wielką kaszanką z octem. Ale z doświadczenia wiedziałem, że nie należy się ślepo sugerować zwiastunami. Właściwie to poszedłem na film, ponieważ reszta propozycji z repertuaru kinowego niezbyt mnie zainteresowała. 

Jednak nie o tym miała być mowa! W zwiastunie możemy zobaczyć jakiś death metal, jakiś zespół, jakieś ludziki, jakieś dotacje i jakąś polską muzykę. Zwiastun mnie nie zachęcił, a wręcz lekko odrzucił. Wiecie jak to jest… Powtórzę to jeszcze raz - nie powinno się oceniać książki po okładce. Na poparcie moich słów poniżej zamieszczam zwiastun. Jako ciekawostkę mogę dodać, że zobaczyłem go przed projekcją filmu "Listy do M. 3 - Totalna Anihilacja"... dobra, dobra. Ten podtytuł sam dodałem i dlatego jest nieśmieszny i każdy o tym wiedział. Hahaha - nieśmieszne. 


AKTORZY

Zacznijmy od tego, co w filmie jest czasami argumentem przy sprzedaży biletów: obsada aktorska. Aktorzy zatrudnieni podczas produkcji filmu to nie są jakieś osobistości, które można zobaczyć dosłownie w co drugim polskim filmie. Chociaż przyznam się bez bicia, że ostatnio mało się interesuje polskim kinem, więc większość aktorów nie była mi znana, bądź ich nie kojarzyłem. Owszem, nazwiska słyszałem to tu, to tam, albo w randomowych zwiastunach innych filmów. Z mojego punktu widzenia był to duży plus, gdyż nie wiedziałem czego się spodziewać po ich grze aktorskiej i wielu z nich miało u mnie czystą kartę gotową do zapisania swoimi popisami. I chyba każdy przyzna rację, że w polskich filmach jest dosłowny przesyt takimi osobistościami jak na przykład Tomasz Karolak – nie mam nic przeciwko tej osobie, ale jest go po prostu za dużo! Można popaść w Karolakofobię.

Nasze wesołe, death metalowe trio. (Kolejno: Piotr
Rogucki, Paweł Domagała i Piotr Żurawski)
Mogę śmiało powiedzieć, że była całkiem spoko (chyba umniejszam ich warsztatowi, ale co tam) na planie filmowym i oglądało się ich bardzo przyjemnie. Gdy mieli być śmieszni - takowymi byli. Gdy scenariusz wymagał konfliktu – takie sceny zostały dostarczone. Panowie Paweł Domagała (muszę jeszcze dorosnąć i mam Amigę - Marcyś), Krzysztof Czeczot (jedyny chyba zdrowo myślący w tym świecie - Jaromir), Piotr Żurwaski (wiecznie-mi-mało Lizzy, zapewne nawiązanie do Thin Lizzy) oraz Piotr Rogucki (mało mówię, więc super gram - Makar) sprawdzili się w swoich rolach. Czy uważam ich za geniuszy polskiej sceny? Raczej nie, ale ich gra aktorka nie irytowała, a sprawiała wrażenie naturalnej. Zresztą jako ciekawostkę mogę wam powiedzieć, że aktorzy mieli częściowy wkład w scenariusz produkcji, co widać.

Nasza wariatka z wariatkowa.
Równie dobrze wypadła Dominika Kluźniak, grająca nudną jak flaki z olejem panią burmistrz (albo burmnich). Niestety, ale sama postać nie przypadła mi do gustu, jednak doceniam aktorstwo pani Dominiki i daję jej E-Zpass :) .  Obawiam się, że nie mogę powiedzieć tego samego o rolach granych przez Aleksandrę Hamkało (ta wariatka Julcia), Agnieszkę Więdłochę (bez charyzmy dziewczyna Marcysia - Magda) czy Eryka Lubos (przerysowany pan-zły z urzędu o złowrogim nazwisku Wirski). Ci drudzy ani trochę mnie nie przekonali swoją grą, przy czym wiem, że film jest oparty na sztuce teatralnej i (jak to piszą w internecie, co moim zdaniem jest żadnym argumentem) postacie są przerysowane. Przepraszam, ale co to ma do rzeczy? Mam taką wspaniałą radę dla twórców: jeżeli twoja "przerysowana" postać jest bardziej wkurzająca/nudna niż śmieszna/ciekawa/sympatyczna (albo tak wkurzająca, że aż sympatyczna) to najlepiej nie piszcie jej w taki sposób.

Nasze złowrogie duo, Borys Badenow i Natasza Fatalna.
Aktorzy drugoplanowi wypadali naprawdę świetnie. Co prawda nic nie robili na ekranie wymagającego Oskarowego popisu, ale spełniali swoją rolę w sposób znośny i przyjemny. Piotr Cywrus (znany lepiej większej publiczności jako kultowy, niezapomniany i legendarny Rysiek z Klanu) nie do końca pasował mi do roli terapeuty w zakładzie psychiatrycznym, ale spisał się na taką czwórkę z plusem. Janusz Chabior (ten typek z klubu muzycznego wiecznie noszący corpse painting niczym z Mayhemu) był mocno przerysowany, ale to właśnie było w nim śmieszne. Nie był to głupi stereotyp, ale dobrze przegięta i lekko zakręcona jak czerwona oranżada postać. Oczywiście w filmie musiał się pojawić znany wszystkim (mi nie był zbytnio znany i dopiero cztery miesiące temu dowiedziałem się kto to jest) Sławomir. RADA NUMER DWA: (to tylko moja opinia, żeby fanbase Sławomira mnie nie rozstrzelał na miejscu): Sławomir nie nadaje się do żadnej komedii. Bardzo proszę nie wciskajcie go na siłę do każdego filmu, albo jak już tak bardzo musicie to niech powie coś śmiesznego. SPOILER - on nigdy nie powie nic śmiesznego. No chyba, że waszym zamiarem jest to, żeby ktoś z widowni tak jak to było w moim przypadku, rzucił "Sławomir" i tyle… solidną czwórkę (ze słoneczkiem). 

Moje gratulacje albo kondolencje - MISSION ACCOMPLISHED

Być może zanudziłem kogoś taka malutką tyradą o Sławomirze, ale jest to fakt obok którego nie mogę już przechodzić obojętnie. To tyle na temat aktorów i przejdźmy do fabuły. Jednak nim to zrobimy muszę przypomnieć, że jest to recenzja/przemyślenia upstrzone malutkimi gwiazdeczkami spoilerowania, więc jeżeli macie zamiar przejść się do kina na tą sekwencję klatek - zaprzestańcie czytania w te pędy! Czy jakoś tak.


FABUŁA

Film zaczyna się mniej więcej od pogrzebu gitarzysty Cypka (granego tutaj przez Sebastiana Stankiewicza), na którym spotykają się ponownie pozostali członkowie zespołu. Ginie on podczas prac w Anglii i... no właśnie nie wiem do końca jak to było, ale chyba wózek widłowy go przebił czy coś. Podczas przemówienia na stypie dochodzi do konfliktu odnośnie tego kto tak naprawdę założył opus magnum muzyków: Exterminatora. Już z tego miejsca możemy zanotować główny wątek, istną kość niezgody, złowieszcze złote jabłko w rękach Parysa, ostatni łyk wódki na imprezie studenckiej, który podzieli naszych kochanych antagonistów. W taki oto sposób ich drogi się rozchodzą na dobre i praktycznie nie utrzymują ze sobą kontaktu – czyżby?

Dziewczyna Marcysia - Magda. "Grrr... A masz wredna
suknio ślubna! *dźg-dźg-dźg*
Potem poznajemy naszego "główniejszego od innych" bohatera - Marcysia, który właśnie słucha jakiegoś metalu. Nie wiem co to za zespół, ale wiem że koleś odtwarza nagranie z kasety audio i zawiły mechanizm kół zębatych i przekładni wciąga nieszczęsną taśmę w swoją paszczę, aby ją pożreć. Wtedy też spotykamy dziewczynę/narzeczoną bohatera - Magdę, którą żeby was nie zanudzać, będę nazywał dalej Magdą. Magda jak to Magda... Jest prostolinijna (cokolwiek to ma znaczyć), patrzy krzywo na to że jej chłopak kupił sobie nowiutką Amigę (btw. w filmie mówią, że jest to oryginał, ale przecież Amiga nie miała portów USB, więc... who cares) Dodatkowo dowiadujemy się, że Marcyś pracuje w malutkim sklepie komputerowym w okolicach blokowiska. Często spotyka byłego kolegę z zespołu Lizzy'ego, który swoim Fiatem Multiplą popyla do pracy. Nic nie wynika z tej sceny, więc podejrzewam że teraz wiemy, że bohaterowie nie są bezrobotni i jakoś ułożyli sobie życie.

Niestety, ale w tym momencie mam mało istotny problem z filmem, że nie wiem w jakich lata ma miejsce. Przyjmuję, że są to początki lat 2000 czy coś w tym stylu. Jednak to nie jest ważne, wręcz bardzo mało ważne i tyle mogę powiedzieć na ten temat. Jedno wiem na pewno, to nie są czasy średniowieczne. Skąd to wiem? Żaden z bohaterów nie nosił obuwia typu ciżmy.

Marcyś z "Cypijską" gitarą. Daje czadu na
wiośle typu canoe-polo - chyba.
Z propozycją dla naszego uroczego Marcysia wychodzi pani burmistrz. Oferta jest prosta: reaktywacja zespołu Exterminator na parę koncernów plus eurosy z Unii Europejskiej na rozwój czegoś tam i tyle. Ta scena prosiła się o parodię w stylu ojca chrzestnego. Sprawa wydaje się być prosta, więc po przespaniu się z tą propozycją nasz hero postanawia działać. Zdobywa gitarę, na której grał Cypek, a wręcza mu ją sam ojciec Cypka (Joahim Lemża). Mam tutaj jedno ale: dlaczego logo firmy, która wyprodukowała gitarę jest zaklejone? Przecież każdy wie, że jest to B. C. Rich model The Bich, kolor czerwony, czy tam krwistoczerwony. Z drugiej strony skąd oni mieli na takie gitary pieniądze? Mniejsza o to, wracamy do fabuły. Dostaje również kostkę z wyrytym napisem CYP, który w magiczny sposób potem będzie pod koniec filmu pozłacany.

Nieroztropny Marcyś przynosi gitarę do swojego domu, po czym jego dziewczyna oświadcza, że
W tej wzruszającej scenie przekazane zostały naleśniki.
Wiecie... bo się pogodzili. :)
przecież nie tak się umawiali. Załamana kobieta zaczyna niszczyć własność chłopaka, a na sali kinowej wszyscy się śmieją... dlaczego? Wyrzuca naszego bohatera bez niczego z domu i jest chyba zadowolona z tego co zrobiła. No dobra, okłamałem was tutaj… Marcyś zabiera z domu śpiwór, bądź inne posłanie i oczywiście swoją „elektryczną bałałajkę”. Marcyś rozpoczyna próby (albo uczy się gry na gitarze) w swoim sklepiku komputerowym na co skarży się sąsiadka, pani Ziomecka (zią). Sprawa nie pozostaje bez echa gdy zawiadomienie trafia do urzędu miejskiego, co zauważa pani burmistrz z racji tego, że taką ma pracę. 

Po paru dziwnych wydarzeniach i scenkach humorystycznych zespół reaktywuje się pod dobrze znaną i często wspominaną w filmie nazwą: Exterminator. Dzięki przypływowi zagranicznej gotówki, chęci zawojowania sceny muzycznej i kontynuowania dzieła swojego tragicznie zmarłego kolegi rozpoczynają próby. Są gniewni, pełni zapału i w średnim wieku. Jednym słowem…

TIME TO KILL!!! \m/ 
(dla niewtajemniczonych: jest to hasło, które bohaterowie powtarzają gdy dzieje się coś po ich myśli. Coś w stylu Avada Kedavra w Harrym Potterze, gdy jeden bohater ma już dosyć drugiego.)

Oczywiście cenzura musi być, bo mój blog jest przyjazny dzieciom poniżej lat trzech.

W tym momencie pragnę zaprzestać opowiadania fabuły, gdyż nie chcę aby wpis przyjął formę nudnego streszczenia. Dlatego od tego momentu fabuła będzie zdradzana tylko wtedy gdy będzie tego wymagał argument. Rzucę jakimś screenem od czasu do czasu, żeby było dużo obrazków. 



MUZYKA:

Jedna z prób w sklepiku komputerowym.
Muzyka w filmie jest i jej nie brakuje. Jak widać autorom zachciało się spędzić dużo czasu nad doborem utworów i dostarczyć pokaźną listę kawałków, które na pewno znajdą się na krążkach ze ścieżką dźwiękową. Obok takich „superkapel” jak Papa Dance czy Kombi, w filmie będziemy mieli szansę usłyszeć TSA i Scorpions. Powiecie pewnie, że muzyka to tylko skok na znane kawałki żeby widz wiedział co się dzieje i nie nudził się na seansie. A ja odpowiem w prosty sposób: i tak, i nie. Muzyka tutaj posiada również funkcję oddawania emocji bohaterów. Przykładowo: z czasem gdy grywane są mniej ambitne utwory nastrój i zapał zespołu jest równie mało widoczny, a bardziej eksponowana jest tandetność. Gdy muzyka jest smutna, sceny dostarczone widzowi są równie chwytające za serce. Także jeżeli chodzi o zadanie jakie przydzielono dźwiękom, to z mojej strony jest to okejka ze słoneczkiem.

Warto tutaj wspomnieć, że parę kawałków do filmu napisał i skomponował wrocławski zespól The Sixpounder. O ile kawałki dają radę jeżeli chodzi o kompozycję, to moim problemem jest jeden fakt, którego nie da się nie zauważyć. Filmowy zespół Exterminator gra, jak to często określają, death metal – to dlaczego słyszalne kawałki, które rzekomo skomponowali są takie non-death metal? Myślę, że odpowiedzią może być fakt, że zespół The Sixpounder grają groove metal i metal core [zainteresowanych odsyłam do stronki, która jest niezawodnym źródłem informacji jeżeli chodzi o świat metalu (materiał nie jest sponsorowany): https://www.metal-archives.com/bands/The_Sixpounder/3540331326].

Nieobeznany z tematem odbiorca nie zauważy różnicy, ale ktoś kto chociażby częściowo zainteresował się tego typu muzyką zauważy, że jak na przedstawione lata 90-te coś jest „nie halo”… Ale o czym my tutaj mówimy!? To jest film dla normalnego widza, który ma być prosty, a nie dla metalowców! Jeżeli zaakceptujemy ten fakt, to… eee… film posiada solidną ścieżkę dźwiękową. Naprawdę, jestem zaskoczony, że autorzy nie poszli po najmniejszej linii oporu i nie zalali nas jakimiś tandetnymi kawałkami pseudometalowymi. Owszem, słabsze kawałki są, ale tylko dlatego że dana scena tego wymagała i trzeba było podkreślić ten „upadek” Exterminatora. Te łzy, ten pot, zmęczenie, rozterki, smutek i wiele, wiele innych…

Jedna ze scen, w których Marcyś uświadamia sobie upadek Exterminatora.
Jego twarz krzyczy: "Co ja tutaj robię..."

Dla zainteresowanych poniżej wymieniam parę kawałków, które można było usłyszeć w filmie. Przy okazji można zobaczyć z jakim kontrastem mieliśmy do czynienia. Jednocześnie chciałem wyrazić mój podziw, ponieważ nie spodziewałem się takiej różnorodności utworów w takim filmie.

  • TSA - 51,
  • Bajm - Modlitwa o złoty deszcz,
  • Turbo - Dorosłe dzieci,
  • Lady Pank - Kryzysowa narzeczona,
  • Andrzej Zaucha - Byłaś serca biciem,
  • Papa dance - Naj story,
  • Motörhead - Ace of Spades (R.I.P. Lemmy),
  • wiele, wiele innych.

Zbierając wszystko to co powiedziałem – muzyka jest całkiem spoko. Fajnie było usłyszeć tą walkę zespołu z krwiożerczymi urzędnikami o ustalone utwory do zagrania. Szczerze mówiąc, to bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła scena gdy zaczęli grać kawałek zespołu TSA.


HUMOR:

Tej sekcji początkowo miało nie być, ale postanowiłem, że mogę dorzucić tutaj swoje dwa eurocenty. Jak zawsze sekcję można pominąć do czego ani nie zachęcam, ani nie zniechęcam. W takim razie zaczynajmy: Czy film był śmieszny? Eeee… trochę, ale nie tak żebym się składał ze śmiechu na seansie. Parę uśmieszków było, ale bardzo mało moim zdaniem. Chociaż w tym momencie trzeba sobie zadać jedno ważne pytanie podczas chęci brania udziału w projekcji: z jakim nastawieniem idziemy? 

Hahahaha, starsze od chłopaków
kobiety piją bimber! Taki żart z filmu...
Nie ukrywajmy… idąc z ponurym humorem i nastawieniem, że będzie to nic innego jak słaby film możemy spokojnie nie kupować biletu. Po co iść na coś, co wiemy, że będzie beznadziejne i nieśmieszne? Przyjmując takie nastawienie oczywistością jest, że nie będziemy się dobrze bawić a wręcz wyszukiwać dziur w fabule, irytujących elementów i tym podobnych. Chociaż z drugiej strony… na seansie na którym byłem dochodziło do dziwnych sytuacji gdzie niektórzy śmieli się z rzeczy, które nie były nawet dowcipem. Nie wiem co tacy widzowie brali przed oglądaniem filmu, ale też tego chcę.


xD-narkotyki

Pani Zią Ziomecka w "śmisznym" przebraniu +
mamy hasło filmu.
Humor jak humor. Nawet śmieszne, ale nic szczególnego. Przyjemna komedia wywołująca parę uśmieszków na twarzy. No chyba, że kogoś śmieszą przekleństwa bez sensu to będzie się dodatkowo bawił jak nigdy. Wystarczy poczytać komentarze na portalach filmowych żeby wiedzieć co ludzi najbardziej bawiło. Nie wypowiem się na ten temat, bo humor jest subiektywnym elementem. 

Każdego bawi co innego i trzeba o tym pamiętać i uszanować to prawo rządzące naszym małym światem.


PODSUMOWANIE I OCENA:

Słone paluszki są dobre, bo są dobre i słone.
Gotowi na wszystko: Exterminator na pewno spodoba się niemałej liczbie osób i polskich produkcji, które pozytywnie zaskakują pomimo kiepskich zwiastunów. Jak na polską komedię produkcja jest całkiem zabawna, nie doświadczymy tutaj wymuszonych dowcipów i zażenowania poziomem dialogów. Mógłbym się przyczepić do paru rzeczy, ale tego nie zrobię, bo jestem „dobrym” człowiekiem i nie mam dzisiaj humoru na wytykanie dosłownie wszystkich wad. Historia nie jest (oczywiście) niczym odkrywczym, czy definiującym kino na nowo, ale też nie próbuje być czymś przełomowym. Może właśnie tutaj leży cały urok takich filmów? Prostota przedstawionego ciągu zdarzeń i nieudawanie ambitnej produkcji sprawia, że reżyser i świta mogą się skupić na pozostałych elementach: humor, budowanie postaci i ładne ujęcia.

My gramy DEATH METAL! My gramy bardzo szybko,
bardzo głośno, ostro...
Jednak na pewno można sobie zadać pytanie następujące: czy jest to film godny polecenia? Myślę, że tak. Ludzie na Sali kinowej bawili się świetnie w przeciwieństwie do mojej osoby (hohoho, Crimson, ale jesteś „ą-ę” nie śmiejący się z takich komedii), ale ja jestem takim odludkiem, na którego czasami nie warto zwracać uwagi. Mógłbym teraz poprowadzić tyradę na temat tego jak niektórzy ludzie śmiali się z DOSŁOWNIE każdej sceny, nawet gdy nie była śmieszna i tego jak najgorsze dowcipy podobały się najbardziej… ale nie zrobię tego. Bo i tak za długo zwlekałem z dokończeniem tej recenzji. Dosłownie, przecież zacząłem ją pisać 8 lutego tego roku. 

Film polecam osobom, które lubią się pośmiać. Jeżeli oczekują dobrej rozrywki, to właśnie w GNW:E ją dostaną. Myślę, że muzyka użyta w filmie dodatkowo przypadnie do gustu i sprawi, że nawet najnudniejsze/oklepane sceny minął szybko. Podobało mi się w sumie. Taki przyjemny filmik o lekkiej tematyce i dosyć mało zawiłej, czy przekombinowanej historyjce.

Ocena końcowa: 7/10 (trochę "naciągana" nota, bo tak naprawdę dałbym 6.5, ale… niech ma. Na zachętę.) W sumie jak kto woli to ocena wynosi 70%, czy tam 70 punktów na 100. Tak właśnie jest. Przy okazji proponuję pójść w ślady naszego gitarzysty Lizzy'ego (ten koleś w środku) i napić się za sukces zespołu i nawet nie tak niskie noty. Na pewno trzeba się napić za dobór ścieżki dźwiękowej, bo była iście przednia. Tak jest! DO DNA! Albo nie... inni też chcą się napić. :)


CIEKAWOSTKA:

Jeżeli chodzi o nazwę Exterminator, to warto tutaj wspomnieć, że istnieją dwa zespoły o tej niesamowitej nazwie założone pod koniec lat osiemdziesiątych. W sumie można jeszcze spotkać jeden, ale ten został już założony na początku lat dziewięćdziesiątych. Myślałem, że warto wam o tym powiedzieć, bo przecież od nadmiaru wiedzy głowa nie boli.

Chciałem zamieścić tutaj link do jednego z ich kawałków, ale... jakoś mi się nie chciało. :) Dlatego zostawię was nie z Exterminatorem, ale ze swego rodzaju klasykiem. Miłego słuchania.


Trzymajcie się i do następnego wpisu. Hej!

Komentarze